Poniżej znajdują się fragmenty wywiadu przeprowadzonego z Tadeuszem Hancem, który pracował w WTC.
Pracowałem w The Port Authority of New York and New Jersey, który jest właścicielem portów lotniczych, morskich, tuneli i mostów. World Trade Center też było nasze, byłem tam odpowiedzialny za inwestycje; nadzorowałem m.in. budowę dużej emergency station, która zasilała obie wieże w przypadku awarii prądu. Wieże zaczynają żyć o dziewiątej, ja lubiłem przyjechać do swojego gabinetu wcześniej, kiedy jeszcze było cicho: rozłożyć "New York Times", przejrzeć giełdy, zaparzyć herbatę.
Tak jak w tamten wtorek?
- Tak, stałem z filiżanką przy oknie i myślałem: "Kurczę, jaka piękna pogoda". Pracowałem w wieży od 1989 roku. Nie raz obserwowałem samoloty, zwykle zakręcały nad rzeką Hudson, na północ. Tym razem jeden leciał przeciwnie, na południe, w moim kierunku. Zdziwiłem się, sądziłem, że pilot zasłabł. Dokończyłem herbatę.Dochodziła 8.45, pomyślałem, że ten pilot rzeczywiście ma problemy - boeingi nigdy nie latały w tej części miasta, w dodatku tak nisko i tak szybko. I tak blisko, że widziałem okienka z głowami ludzi. Zdążyłem odczytać na kadłubie napis American Airlines, za chwilę usłyszałem huk. Budynek odchylił się, wrócił do pionu i pochylił się w drugą stronę. Był jak szczelne pudełko, okna się nie otwierały, nigdy nie można było się przez nie wychylić. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem z okna chodnik u stóp wieży.
Panika?
- Nie było powodu. W biurze nie było dymu, działała klimatyzacja, komputery, telefony. Poza tym miałem w pamięci 1993 rok, kiedy w garażu pod moją wieżą eksplodowała furgonetka, w której było kilkaset kilogramów materiałów wybuchowych. Zginęło wówczas tylko sześć osób w podziemiu. Wnętrza były kompletnie zadymione, wysiadły wszystkie instalacje, uciekałem w pośpiechu z twarzą owiniętą szalikiem, bo nie dało się oddychać. Wyglądało groźnie, ale budynek przetrwał i od tamtego zamachu poprawiono bezpieczeństwo w obu wieżach WTC, co parę miesięcy robiono próbne ewakuacje. Myślałem, że i tym razem na tym się skończy.
Wciąż bez strachu?
- Zmęczeni i zaniepokojeni, ale nadal opanowani, bez krzyków, popychania. Na wysokości 14. piętra usłyszeliśmy huk jak trzęsienie ziemi. Dopiero potem dowiedziałem się, że w tym momencie zawaliła się druga, południowa wieża. Zgasło światło i wtedy wybuchła panika. Reszty nie jestem w stanie dokładnie odtworzyć: szedłem z twarzą owiniętą podkoszulkiem, po omacku, w plątaninie korytarzy, w pyle, gruzie po kolana, nie widziałem nic na wyciągnięcie ręki, gdzieś migały światła latarek, co chwila coś spadało. Pociągnąłem za sobą dwie dziewczyny, które stały w miejscu jak skamieniałe i krzyczały po rosyjsku, że nigdzie nie pójdą. Plac między wieżami wyglądał jak po atomowej zimie: drzewa bez liści pokryte szarym pyłem, wokół wirowały jakieś strzępy, płatki. .
Kiedy wyszedłem na Vesey Street, podbiegł mężczyzna i pyta, czy ze mną wszystko w porządku. Mówię mu, że OK, a on wskazuje na moją koszulę, całą we krwi. To nie była moja krew. Zacząłem iść w górę Manhattanu, bez marynarki, cały w pyle i w pokrwawionej koszuli, ale ciągle z teczką w ręku.
Co pana uratowało?
- Tunnel vision, widzenie zawężone tylko do wycinka rzeczywistości. Dopiero potem zdałem sobie sprawę, że świadomość odcięła część zmysłów, tak jakby chciała oszczędzić mi drastycznych widoków. Przecież obok mnie musieli spadać ludzie, to ich krew została na mojej koszuli. A jednak nic nie widziałem, nie pamiętam. Uratowało mnie też to, że byłem poniżej strefy uderzenia, także dobra znajomość budynku. Pewnie trochę pomogła latarka, którą rano wrzuciłem do teczki, bo tego dnia miałem zrobić inspekcję w podziemiu wieży.
Kiedy poszedł pan do Strefy Zero?
- Powiedziałem sobie, że nigdy tam nie pójdę. Przez długi czas odwracałem głowę, przejeżdżając w pobliżu. Po raz pierwszy poszedłem po kilku miesiącach. Wróciły migawki, w zwolnionym tempie: wieża składająca się jak domek z kart, wirujący pył... Samolot wbił się między 94. a 98. piętro. Kilka kondygnacji nade mną, na szczęście w skrajnie przeciwnym rogu. Razem z dwójką kolegów nie mogliśmy już otworzyć drzwi od biura, były czymś zawalone z drugiej strony, próbowaliśmy wyjść kolejnymi, udało się przez trzecie. Zobaczyłem gruz, postrzępione ściany, wtedy dotarło do mnie, że to nie żarty. Windy już nie działały, wyszedłem na jedną z klatek ewakuacyjnych. Podwinąłem nogawki, bo schodami płynął czerwonawy strumień, zapewne z jakiejś instalacji. Ten kolor? Może krew, a może coś innego, do dziś nie wiem. Szliśmy wciąż w dół, ale w pewnym momencie nie dało się otworzyć ciężkich ognioodpornych drzwi do następnego łącznika, więc wróciliśmy na górę w to samo miejsce i przeszliśmy do innej klatki. Ludzi przybywało, dołączali z kolejnych pięter, ale nadal było spokojnie. Szli bez pośpiechu i bez krzyków - bo bez świadomości tego, co się dzieje ponad nami. Ktoś narzekał, że nie ma po co wychodzić, bo to pewnie tylko powtórka z 1993. Kobieta ze służb porządkowych poprosiła mnie, żebyśmy zajrzeli do toalet, czy nikt tam nie został, więc zrobiliśmy ogląd. Co chwila mijaliśmy strażaków idących w górę i to też działało uspokajająco. Było duszno i gorąco, ktoś zasłabł, ktoś siedział ranny pod ścianą, ktoś rozbił automat z piciem. Trafiłem na mnóstwo rozsypanych drobniaków, podniosłem dziesięciocentówkę i chuchnąłem na szczęście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz